Pan Marek, kierowca TIR-a z Wrocławia pod koniec marca dowiedział się, że ma w głowie wielki guz. Żeby usunąć go jak najwięcej, neurochirurg musiał z mężczyzną rozmawiać, gdy już otworzył czaszkę i wycinał nowotwór. Opłacało się. Dzięki odważnej decyzji wrocławianina guz został wycięty niemal stuprocentowo.
Siedzimy w jego dwuosobowej sali (sąsiad był, ale wczoraj wyszedł do domu) na oddziale neurochirurgii w nowym budynku Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego im. Marciniaka we Wrocławiu, czyli przy ul. Fieldorfa. Sympatyczny rudzielec bez żadnych do tej pory historii medycznych. – Do żadnego lekarza nigdy nie chodziłem – opowiada. O swoim guzie dowiedział się kompletnie przypadkowo. Wracał właśnie swoją ciężarówką na bazę pod Wrocław z Włoch (tam najczęściej jeździł od 8 lat), gdy źle się poczuł. – Nie tak, żeby mnie poskładało, bo wróciłem z trasy normalnie, ale jak wysiadłem z kabiny, od razu szefowi powiedziałem, żeby wzywał karetkę – wyjaśnia.
Ratownicy zawieźli go do powiatowego szpitala w Trzebnicy. Tu okazało się, że wprawdzie serce 45-latka brzmi jak dzwon i płuca też ma w porządku, to jednak skierowali go na dalsze badania do Wrocławia. I tu się szybko okazało, że w mózgu, w lewej okolicy skroniowej ma dużego guza: 7x4x3 cm. – Jak mi on tam wyrósł? – zastanawia się pan Marek.
Drania trzeba brać za rogi
Okazuje się, że współczesna medycyna nie potrafi jeszcze jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Wiadomo jednak, że dym papierosowy i promienie jonizujące (te, na które była narażona Maria Curie-Skłodowska, nosząc w kieszeni kawałek uranu w okopach podczas I wojny światowej, gdy obsługiwała aparat rentgenowski) mogą mieć wpływ na tworzenie się takich guzów. – Gdy boli głowa, to jeszcze nie oznacza, że ma się jakiegoś drania w mózgu – uspoka dr n. med. Dariusz Szarek, zastępca ordynatora Oddziału Neurochirurgii w „Marciniaku”. Zapewnia, że jego też czasem boli głowa i wtedy bierze po prostu tabletkę.
– Gdyby się to jednak powtarzało, trzeba pójść do lekarza pierwszego kontaktu, który oceni stan pacjenta i – jeśli to będzie konieczne – wypisze skierowanie do kolejnego specjalisty. Ale proszę pamiętać, że guz mózgu, szczególnie pierwotny, to nie jest częsta choroba. Statystycznie może być tak, że w całym życiu zawodowym lekarz rodzinny spotka się średnio z dwoma pacjentami z tym problemem – twierdzi.
Tak niestety przytrafiło się panu Markowi. – Guz jest spory, ale tak położony, że możemy do niego bez problemu dojść, wykonując kraniotomię wybudzeniową, na którą pacjent wyraził zgodę – tłumaczy dr Szarek. To prawdziwy pasjonat swojego zawodu. O mózgu, który jest piękny (pod każdym względem i Stwórca stworzył go dokładnie takim, jaki powinien być – zapewnia neurochirurg) może i lubi rozmawiać godzinami.
– Mózg nie boli. To może paradoksalnie brzmi, ale jest prawdą – uspokaja dr Szarek. – Poza tym pacjent dostaje znieczulenie, bo przecież będziemy otwierali po kolei wszystkie warstwy, żeby dostać się do mózgowia. Unerwiona jest nie tylko skóra, ale także opona mózgowo-rdzeniowa. Poza tym anestezjolog zadba, żeby panu Markowi zaaplikować taki środek, by był w pełni przytomny podczas operacji, natomiast po niej miał wrażenie, jakby mu się to wszystko śniło.
Po co w ogóle wybudzać pacjenta? Nie dałoby się bez?
– Bez wybudzenia, choć przy otwartej czaszce, dalej byśmy działali trochę po omacku i moglibyśmy wyciąć jakieś 50-80 proc. guza – tłumaczy dr Szarek. – To lepiej już nie otwierać czaszki, tylko zrobić biopsję. Przy wybudzeniu pacjenta i dobrej współpracy z nim mamy szansę na usunięcie guza w 97-98 proc. – szacuje.
Panu Markowi udało się wyciąć w niecałe trzy godziny planowaną maksymalnie pełną masę guza. Po godzinie od operacji wstał z łóżka. Do domu wyszedł po 5 dniach. To żaden cud. To dobrze zorganizowana operacja na 11 osób załogi. Operacja bardzo spektakularna.
Jeśli ktoś tu krzyczy, to chirurg po zabiegu
Czwartek. Blok operacyjny w nowym „Marciniaku” to 10 nowoczesnych sal operacyjnych. Właściwie codziennie są wszystkie zajęte. – Nie słychać krzyków bólu? – pytam niespokojnie, idąc za pielęgniarką.
–Jeżeli tu ktoś krzyczy, to jakiś chirurg po operacji.
To jednak przeżycie, nie każdy ma nerwy ze stali – uśmiecha się kobieta.
W sali pan Marek leży lekko na prawym boku pod fachowo udrapowanym zielonym namiotem. Śpi. Pikają urządzenia monitorujące jego czynności życiowe. W niebieskich i zielonych fartuchach, wszyscy w maskach – w sumie naliczyłam 11 osób. Część zajmuje się pacjentem od strony pacjenta, część – z dr. Szarkiem na czele – pacjentem od strony czaszki. Namiot dzieli stół operacyjny właśnie w ten sposób.
Dr Szarek po kolei dostaje się do mózgu. Piłowanie kości czaszki zaczyna od wywiercenia dziury. Potem zamiast piły udarowej bierze maleńkie urządzenie z maluteńką tarczą obrotową. Uff! No oczywiście, że to muszą być precyzyjne narzędzia chirurgiczne, nie jestem na planie „Znachora”, do diaska.
– Taka piłka ma obracające się ostrze, które gdy tylko przetnie kość czaszki, samo się zatrzymuje. Nie ma mowy, by przecięło mózg albo nawet oponę – uspokaja mnie dodatkowo chirurg. Ale odgłos i zapach ciętej kości jest okropny. Na szczęście trwa to tylko kilkadziesiąt sekund. – To właśnie dla tego odgłosu pacjent na razie śpi. To jest nawiększa nieprzyjemność tej operacji – zapewnia dr Szarek.
Po niecałej godzinie wejście do mózgu stoi otworem. Nie, mózgowie jest jeszcze w oponie. – No to budzimy pacjenta – zarządza dr Szarek.